Spektakl o mądrym mieście [cz. 3]
Spektakl o mądrym mieście
Część 3
Upiory modernizmu
Funkcjonalna, zaspokajająca szereg ludzkich potrzeb urbanistyka, mająca pozytywny wkład w zdrowie publiczne, zderzała się często z umiarkowanie humanitarną architekturą. To pierwsza rysa na mądrości modernizmu. O tym, co poszło w modernizmie źle i dlaczego przeszedł do historii – poniżej.
Klatki
Na wstępny grill weźmy przykład pierwszych realizacji wrocławskich z przełomu 60. i 70. XX wieku – 11 piętrowe domy-deski (ulica Zielińskiego nr 22-72). W każdym z nich wymyślono osiem całkowicie ciemnych klatek schodowych, a w każdej klatce zaprojektowano ponad 50 mieszkań. Aby zmieścić jak najwięcej „izb”, mieszkania zaprojektowano zarówno na piętrach, jak i półpiętrach (co pół kondygnacji) – świetnie widać to na zdjęciach z budowy tych kolosów, gdzie podziały płyt szczytowych sprawiają wrażenie, jakby budynek miał nie 11, a 22 kondygnacje mieszkalne.
To zdecydowanie nie jest „ludzka skala” w dzisiejszym jej rozumieniu.
Klitki
Mieszkania, zwłaszcza w budynkach z lat 60. i 70. XX w. były małe, ale jednocześnie projektowano w nich jak najwięcej pomieszczeń. Stąd powierzchnia mieszkania typu M4 – dla czterech osób, czyli modelowej rodziny 2+2 – składającego się z 3 pokoi, oraz z wydzielonych w pierwotnym projekcie: przedpokoju, kuchni i łazienki, mogła nie przekraczać 50 m2. Przy czym trzeba uczciwie powiedzieć, że były to często metraże bardzo ustawne i rozkładowe (szczególnie w późniejszym okresie).
Mimo wszystko ciemną kuchnię-laboratorium o powierzchni około 3 mkw. trudno sklasyfikować jako przejaw humanistycznej myśli w projektowaniu architektonicznym.
Nawet, jeśli modernistyczny projekt miałby podłoże ideowe w postaci emancypacji kobiet. Oto nie byłyby one już w domach „kucharkami”, bo miały możliwość rozwoju zawodowego poza domem. Rozbudowane kuchnie nie miałyby więc – w modelowym modernistycznym społeczeństwie – uzasadnienia.
Tych mikro-pomieszczeń nie ratuje nawet fakt, że samo istnienie kuchni w izbie mieszkalnej było wielkim osiągnięciem cywilizacyjnym w stosunku do warunków mieszkaniowych proletariatu końca XIX wieku, które chcieli radykalnie poprawić moderniści.
Ciekawostką na tym tle jest fakt, że takie właśnie niewielkie mieszkania, z mini-pomieszczeniami, ciemnymi kuchniami, w budynkach-mrowiskach, z okresu siermiężnych koncepcji jakości życia lansowanych przez towarzysza Władysława Gomułkę, osiągają dziś ceny nie odbiegające od cen mieszkań w innych typach budownictwa, a czasem nawet wyższe.
Dlaczego? Może dlatego, że dziś bez problemu można przekształcić niegdysiejsze, 50. metrowe M4 na ustawne i otwarte M2?
A może z punku widzenia mieszkańca miasta, niedogodności wynikające z ascetycznej (delikatnie mówiąc) architektury są co najmniej równoważone korzyściami wynikającymi z modernistycznej urbanistyki?
Szczególnie dziś, gdy 50 lat po budowie, większość „betonowych pustyń” stało się – gdy je porównać do innych części miasta – oceanami zieleni. W wielu miejscach omawianego tu osiedla Anna widok z bloku mieszkalnego na resztę osiedla sprawia wrażenie, jakby się mieszkało w środku parku.
Oczywiście nie wszystkie osiedla modernizmu PRL były aż tak zielone, ale regułą jest, że są one wyposażone w tereny zielone i rekreacyjne nieporównywalnie lepiej, niż osiedla mieszkaniowe zbudowane w Polsce po 89. roku. Należy też przypomnieć, że ze względu na duże odległości między budynkami, mieszkańcy mają prawdopodobnie poczucie całkiem sporej prywatności. W ramach osiedla trudno znaleźć odległości między oknami mieszkań mniejsze niż 30 metrów.
W porównaniu z dzisiejszymi standardami budowania [1], gdzie zachowuje się odległości w najlepszym razie o połowę mniejsze, przestrzenie te czynią przykładowe osiedle Anna oazą prywatności, mimo wysokiej gęstości zaludnienia socjalistyczno-modernistycznych budynków.
Wątpliwa estetyka
Kolejną rysą na modernizmie jest dyskusyjna estetyka jego architektury. Budowle były w przytłaczającej większości skrajnie proste plastycznie, przemysłowo powtarzalne i całkowicie odmiejscowione, czyli pozbawione jakichkolwiek lokalnych akcentów. Nie przysparzało to modernizmowi zwolenników, szczególnie wśród laików i szczególnie po ’89 roku, kiedy do Polski przybył kolorowy kapitalizm. Mieszkańcy próbowali zmienić – ich zdaniem nieciekawą, szarą – kolorystykę swoich budynków. Doprowadzili w ten sposób, na wielu modernistycznych osiedlach, do plastycznej katastrofy: okaleczenia estetyki budynków przypadkowymi, jaskrawymi lub pastelowymi kolorami; choroby okrzykniętej trafnie mianem „pastelozy”.
W związku z tym, że – jak mówiła w jednym z wywiadów historyk sztuki, prof. Maria Poprzęcka – „jesteśmy nacją wizualnie upośledzoną”, to zamiast spójnej i wyrazistej w swej ascetycznej prostocie estetyki modernizmu, mamy dziś na polskich osiedlach coś, co wygląda w najlepszym razie jak „rozsypane na trawie, spłowiałe klocki Lego”.
Co ciekawe –
okazuje się, że pasteloza nie obniża wartości rynkowej nieruchomości znajdujących się w „zakażonych” budynkach.
Czyli albo prawdą jest to, co mówi prof. Maria Poprzęcka o wrażliwości Polaków, albo estetyka w odbiorze społecznym pełni rolę podrzędną wobec funkcjonalności.
Wykonawstwo
Trzecie ostrze krytyki modernistycznych osiedli ogniskuje się często na zastosowanych w nich słabej jakości materiałach i nie najlepszym wykonaniu (w Polsce i innych dawnych tzw. demoludach). Mimo, że
ogólnopolskie badanie techniczne budynków wielkopłytowych, zlecone niedawno przez Ministerstwo Infrastruktury, wykazało, że obiekty te nie są niebezpieczne, a ich żywotność ocenia się dziś na około 100-140 lat.
Co więcej, inżynierowie wskazują, że w wielkiej płycie możliwe jest bezpieczne łączenie mieszkań zarówno w poziomie jak w pionie, nawet poprzez wyburzanie elementów konstrukcyjnych. I przewidują wręcz wzrost wartości rynkowej mieszkań znajdujących się w tego typu budownictwie.
Mimo wszystko wiele obiektów było rzeczywiście wykonanych niedbale, zarówno ze względu na problematyczną etykę pracy na socjalistycznych budowach, jak i braki materiałowe i pośpiech, związane z realizacją przekraczających możliwości socjalizmu planów zapewniania wszystkim oczekującym Polakom nowoczesnych mieszkań. Trzeba jednak zauważyć, że
wiele błędów i niedoróbek zostało już skorygowanych przez spółdzielnie mieszkaniowe, które zainwestowały miliony w modernizację, często niemal wszystkich elementów i infrastruktury budynków, poza ich konstrukcją.
Największe realne zagrożenie stanowią tymczasem zdekapitalizowane budynki wielkopłytowe będące własnością indywidualnych mieszkańców, nawet jeśli współwłasność dzielą z miastem. Przypadkiem jaskrawego dramatu tego rodzaju była w ostatnich latach sprawa odpadających balkonów w modernistycznych budynkach przy pl. Nowy Targ, którą tak podsumowali dziennikarze: „Właściciele mieszkań nie mają pieniędzy na remont. Zarząd Zasobu Komunalnego nie chce finansować prywatnych lokali”.
Separacja funkcji
Czwartym problemem modernizmu była ścisła separacja funkcji: mieszkaniowych, handlowo-usługowych i innych.
Takie planowanie przestrzenne nie sprzyjało kształtowaniu miejskości w sposób naturalny dla ludzi, czyli różnorodnie, na zasadzie spontanicznej kreacji, nawarstwiania i ewolucji.
Jedną z istotnych porażek – z perspektywy kształtowania miejskości – są, związane z koncepcją sortowania funkcji, pasywne fasady parterów modernistycznych budynków mieszkalnych.
Na osiedlach ateńskiego modernizmu, szczególnie tych niedokończonych, gdzie zabrakło obiektów handlowych i usługowych, powstały olbrzymie monokultury mieszkaniowe. Uniemożliwiały one często – naturalne w warunkach spontanicznego kształtowania miasta – ekspresje rozmaitości i osiedlowego życia zdrowych społecznie ludzkich osiedli.
Ateński modernizm pogrzebał koncepcję kwartałów, a wraz z nią zniknęły typowe skrzyżowania szklaków komunikacyjnych otoczone zwartą, obrzeżną zabudową z usługami w parterach. Skrzyżowania takie – jak słusznie zauważył wrocławski architekt Stanisław Lose – to w każdym mieście prawdziwe centra ludzkich terytoriów, w ludzkiej skali, akceptowane przez wieki na całym świecie przez lokalne społeczności. A moderniści unikali zarówno zwykłych skrzyżowań ulic w ogóle (uważali, że powinno ich być jak najmniej), jak i wielofunkcyjności przestrzeni.
Bardzo złe sny spóźnionych demiurgów
Gdy próbowano połączyć modernistyczną architekturę z wielofunkcyjnością naturalnej miejskości, wychodziły z tego nierzadko anty-ludzkie makabry, których egzemplifikacją jest choćby zaprojektowany w 1978 roku, a ukończony w początkach lat 90. blisko 300 metrowy galeriowiec przy ul. Powstańców Śląskich 40-64, zwany Titanikiem.
Wrocławianie nazywają go „Titanic” ze względu na przypominającą olbrzymi statek sylwetę i poziome podziały elewacji przecinane pionowymi klatkami schodowymi, kojarzącymi się z kominami statków wycieczkowych.
Autorom tego makabrycznego mutanta modernizmu zabrakło wyobraźni lub wiedzy o zachowaniach ludzi i psychologii środowiskowej,
przy jednoczesnym monumentalnym rozmachu demiurgicznego projektowania. Katastrofę tej myśli architektonicznej tak opisywał Tomasz Kanik:
„Zboczeniec czaił się przy zsypie. W windzie jest ciemno i straszno – czasem trzeba się tam rozebrać. Skład narkotyków i salon masażu erotycznego. Betonowy labirynt w centrum miasta”.
Przy czym nawet powyższy, mocny cytat nie oddaje w pełni drastyczności doświadczenia tego projektu.
Aby w pełni i wielozmysłowo poczuć antyhumanitarną degenerację końca modernizmu warto odwiedzić galeriowiec osobiście; szczególnie – wspominane wcześniej w nieco innym kontekście – betonowe, pionowe sarkofagi bez drzwi i okien mające być w zamyśle architekta klatkami schodowymi, mroczne tunele przyziemi, w których czai się mnóstwo „niespodzianek”, oraz wiele „wynikowych” ślepych zaułków, służących dziś za dzikie toalety lub wysypiska odpadów.
Pierwszy raz w życiu, będąc dorosłym mężczyzną, obawiałem się otworzyć nieco uchylone drzwi na klatkę schodową i spojrzeć w mrok, gdzie coś w dole zaczęło się ruszać i pokasływać…
Już pięć lat temu, odnosząc się do tych właśnie problemów Titanika, pytano o „granice artystycznego eksperymentu w sztuce czy architekturze, w której wytworem obok konstrukcji i materiałów pozostają ludzie”. Spośród wszystkich budynków w zasobach spółdzielni Południe jest to przypadek najdroższy w utrzymaniu i jednocześnie najbardziej beznadziejny. Z powodzeniem mógłby się stać obiektem odrębnych opracowań wielu nauk, w tym psychologii, socjologii i teorii architektury.
W trakcie „świadomego realizowania koncepcji społecznego osiedla mieszkaniowego”, jak w PRL nazywano realizację mega-kompozycji urbanistycznych,
demiurgiczni urbaniści sądzili chyba, że przeprojektowując na modernistyczny sposób przestrzeń przeprojektują jednocześnie oczekiwania i zachowania ludzi.
Tymczasem ludzie, bez względu na aktualne mody i paradygmaty projektowania, potrzebują od architektury oraz urbanistyki tych samych cech i w przestrzeni zachowują się w zasadzie podobnie. Często inaczej niż to sobie wyobrażają architekci.
W następnym odcinku:
Ostatnie, bardzo krótkie, wejście w tragedię modernizmu. Między innymi butem politycznym.
[1] Ciasnotę i ogólny brak higieny urbanistycznej jaskrawo (i paradoksalnie) widać w osiedlach najdroższych apartamentowców, np. Centauris przy ul. Działkowej albo ul. Kurkowej 8 i 14, gdzie metr kwadratowy równie ciasnego jak modernistyczne mieszkania kosztował w 2016 roku co najmniej dwie lub trzy przeciętne pensje netto, a odległość między oknami sąsiadujących budynków to często ok. 10-15 metrów. Moderniści dokładnie przeciwko takim zjawiskom protestowali, m.in. swoim manifestem ateńskim.
Zobacz pierwszą i drugą część artykułu.
Na fotografii głównej Titanic przy Powstańców Śląskich we Wrocławiu, widok w stronę ulicy Komandorskiej. Wrzesień 2016 roku. Fot. Michał Dębek.