Ćwierćwiecze chaosu
Urbanistykę na świecie podzielić można na trzy wyraźne okresy. Tak zwany historyczny (kiedy budowano miasta oparte na zabudowie kwartałowej), modernistyczny (kiedy totalnie się od tego odwrócono) i nowourbanistyczny, gdy zaczęto poszukiwać kompromisu pomiędzy pierwszymi dwiema koncepcjami, wyciągając z nich wszystko to, co najlepsze. Polska urbanistyka jednak nie mieści się w tej kategoryzacji.
Nie da się ukryć, że analiza historii budowy miast polskich daje znacznie ciekawsze wnioski niż analiza historii naszej architektury. Formy budynków niemal od zawsze były oparte na wyraźnym kopiowaniu wzorców niemieckich, francuskich, włoskich lub rosyjskich. Niemniej, urbanistyka była u nas z reguły wyjątkowa. Obserwacja rozwoju Warszawy czy Poznania niekoniecznie nasuwa myślenie o typowych pierzejowych miastach europejskich. Nie były to miasta ani linearne, ani koncentryczne. Kreowane były w sposób pozornie chaotyczny, chociaż nie wynikało to z topografii terenu. Dziś trudno powiedzieć, czy tak charakterystyczne ich planowanie było świadomie nastawione na wyjątkowość. Prawdopodobnie nie. Ale pozostawia to ciekawy ślad na historii polskich miast. Do pewnego czasu.
Powrót do urbanistyki
Momentem przełomowym dla urbanistyki było wprowadzenie rozwiązań modernistycznych – szlachetne cele zdrowego, higienicznego życia w otoczeniu zieleni i dobrym nasłonecznieniu, które przyświecały twórcom tej koncepcji, w sposób dość drastycznie łamały wszystkie wcześniejsze zwyczaje. Polski dotyczy to o tyleż w sposób szczególny, że pod koniec lat 50. ubiegłego stulecia zakończono w ogóle dyskusję w okół tego, czy wolno tworzyć miasta inaczej – skrajnie modernistyczne, żyletowe rozwiązania stały się przykazem, z którym nie wolno było się nie zgadzać. Ciężko nie dostrzec, jak bardzo wpłynęło to na polskie miasta. Ale nie to zakłóciło ich naturalny rozwój w sposób najbardziej drastyczny.
Bo o ile zrozumieć można chęć stworzenia możliwie jak najniższym kosztem jak największej przestrzeni mieszkaniowych dla odradzającego się społeczeństwa – i ze stosownym dystansem spoglądać na fakt, że totalitarny system mocno ograniczał możliwości koncepcyjne polskich urbanistów – o tyle zupełnie inaczej odbierać należy to, co stało się z naszymi miastami po transformacji ustrojowej.
Rozwijany na zachodzie Europy już od przełomu lat 60.-70. „powrót do urbanistyki” zdaje się być naturalnym procesem zmian, jakie nastąpić musiały po przesyceniu modernizmem. Wciąż nie podważano niewątpliwych zalet naturalnego doświetlenia i przydomowej zieleni – jednak ciężko było nie dostrzec, że często mocno ekstensywna zabudowa modernistyczna i towarzysząca jej od lat 50. postępująca suburbanizacja miast, doprowadziła do coraz silniejszego ich rozlewania się. Zbliżenie miast do ich mieszkańców, poprzez racjonalne dogęszczenie, zdawało się najlepszym rozwiązaniem. Kiedy na początku lat 90. do Polski wracała wolność, pierzejowe dogęszczanie miast w Europie było już absolutnym standardem. Jednak u nas nastąpić miała rewolucja prywatyzacji, która zakłóciła naturalny porządek rzeczy.
Zakłócony rozwój
Chciałbym teraz napisać, że zmiana zaczęła się w pierwszej połowie lat 80, kiedy Jeffrey Sachs, jeden z najbardziej znanych amerykańskich ekonomistów, po raz pierwszy przyleciał do Polski planować transformację u Jacka Kuronia. Chciałbym, bo może opisywałbym teraz sukces polskiej urbanistyki ostatniego ćwierćwiecza – ale nie mogę. Bo ten plan, którego dziś już obiektywnie poznać nie sposób (pozostają komentarze Sachsa, Kuroń swojej wersji przedstawić nie może) nigdy nie doszedł do skutku. Zmiana zaczęła się w momencie, kiedy transformację na przełomie lat 80. i 90. zaczął układać Leszek Balcerowicz. Prawdopodobnie dobre intencje profesora Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie zakończyły się planowaną terapią szokową, której konsekwencje ponosić zaczęliśmy już wtedy, a dopiero dziś odczuwamy w sposób wyraźny i bezpośredni. Dlaczego to ekonomistów obarczam za błędy w planowaniu polskich miast? Bo to ekonomia i forma kształtowania rynku w Polsce wpłynęła na kształt urbanistyki.
Decyzja o prywatyzacji każdej, przynajmniej w teorii, niestrategicznej gałęzi gospodarki i administracji, zmusiła do rozwiązania państwowych biur projektowych – tak architektonicznych, jak i urbanistycznych. Na pierwsze nie wpłynęło to drastycznie, bo już w latach 80 prywatne firmy architektoniczne zaczęły powstawać i zaraz po przełomie odnosić spore sukcesy – pod logiem dzisiejszych gwiazd architektury takich jak JEMSi, Stefan Kuryłowicz, Jan Kubec, biuro Kwadrat czy EL studio. Gorzej stało się z polską urbanistyką.
Nie jest bowiem standardem zawodowym, że planowanie miast odbywa się poza sferą administracyjną. Nie mogła więc skończyć się dobrze próba urynkowienia planowania przestrzennego. W efekcie wszyscy ci, którzy pracowali nad przygotowywaniem planów osiedli, dzielnic i habitatów – czyli pracujący w biurach państwowych urbaniści, planiści, socjologowie, geografowie i wielu innych –uzyskało uprawnienia do tego, by pracować samodzielnie. Tak więc socjolog, który nigdy wcześniej nie zajmował się rysowaniem planów, analizą topograficzną czy oceną dostępności pieszej, został pełnoprawnym urbanistą, od którego nie wymagano już współpracy z nikim innym.
Przykre konsekwencje
Jakie były tego skutki? Naturalnie z jednej strony powstały prywatne biura planistyczne, równolegle powołano zespoły planistyczne przy urzędach powiatów. W żadnym ze wskazanych przypadków nie były to już jednak grupy tak interdyscyplinarne, jak w czasach sprzed transformacji. Członkowie zespołów projektowych, ze swoimi nowymi uprawnieniami, samodzielnie niejednokrotnie podejmowali decyzje o tym, jak mają wyglądać nowe urbanizowane przestrzenie, nie musząc dostosowywać się do przepisów, które funkcjonowały w tym czasie za naszą zachodnią granicą. Jednocześnie o tym, jak wyglądać będą nowe osiedla mieszkaniowe – a to wokół nich toczyła i zawsze toczyć się będzie dyskusja o urbanizacji przestrzeni – zaczęli decydować prywatni inwestorzy w postaci świeżo upieczonych firm deweloperskich, nastawionych na zysk i szybki efekt. Jak najniższym kosztem.
W obliczu braku odpowiedniego prawa naturalne stało się więc budowanie tam, gdzie cena ziemi była najtańsza: daleko od centrum, w polu, bez właściwej infrastruktury, a jednocześnie gęsto (często aż nadto), z małym metrażem i wysoką ceną za metr. By się dorobić – bo nikt tego nie zabrania. Nie ma regulacji. Są tylko indywidualne opinie kilku specjalistów, którzy próbują powiedzieć, że coś jest nie tak. Opinie niemal niesłyszalne, bo nie wyposażone w marketing, który mieli deweloperzy – którzy za cel założyli sobie wmówić polskim obywatelom, że to właśnie na tych nowoczesnych gęstych osiedlach w polu chcą „żyć”, a przynajmniej spać. Osiedlach zresztą od 2001 r. grodzonych, choć czasem nie wiadomo nawet przed czym.
Czy w mieście w tym czasie nie budowano? Byłbym niesprawiedliwy. Wypełniono wiele luk plombami, które świeciły pustkami jeszcze od wojny. Czasem dogęszczano miejscami strukturę miejską na pustych obszarach. Niemniej, jakby nie patrzeć, ciężko powiedzieć, że były to działania częste i realizowane w ramach spójnej polityki miejskiej. Raczej punktowe interwencje, często przerwane w pół drogi. I niemal zawsze realizowane na pół gwizdka – bez infrastruktury usługowej, społecznej, bez planowanej przestrzeni publicznej. Nie realizując równolegle odpowiedniej infrastruktury komunikacyjnej dla transportu publicznego. Bez dbałości o użytkownika.
Doskonałym przykładem jest tu choćby wrocławskie osiedle Ołbin. Zasiedlone głównie przez klasę średnią, w latach 90. wypełniono je plombami, nie tworząc jednocześnie (mimo bliskości centrum) dobrych warunków komunikacyjnych i pozwalając na wypełnienie śródmiejskich ulic i podwórek samochodami. Dodatkowo nie zadbano o usługi podstawowe, takie jak małe obiekty sportowe, świetlice, przedszkola, czy pasaże handlowe.
Co dalej?
Mamy więc zderegulowany ćwierć wieku temu zawód urbanisty, który w środowisku miejskim uznawany jest niejednokrotnie za obecnie nieistniejący. Mamy nastawionych na zysk deweloperów – do których ciężko mieć o to pretensje. Mamy niedokładne zapisy prawne i – niestety – brak zainteresowania, by to prawo uszczegółowić, doprecyzować. A w efekcie? Rozlane miasta, bez odpowiedniej komunikacji, co owocuje godzinnymi korkami. Osiedla w polu, bez usług; a jednocześnie puste działki w centrum miasta. Na tle zachodnich sąsiadów wypadamy słabo. I nie trzeba tu przytaczać przykładów Amsterdamu czy Kopenhagi, wystarczy zajrzeć do Karty Lipskiej (dokumentu unijnego, który definiuje jasno zasady kształtowania zrównoważonego miasta) i zacząć stosować się do zapisów, które tam się znajdują. Póki co, pod względem polityki rozwojowej miast, bliżej nam ciągle na wschód, niż na zachód.
Gdybym miał więc wymienić największe błędy urbanistyczne czasów transformacji nie powiedziałbym, że problem leży w modernistycznej, czy postmodernistycznej formie. Ani w progresywistycznej, czy kulturalistycznej typologii. To wszystko są ideologie. Problem jest, i zawsze był, w prawie, a raczej jego brakach i niedokładnościach. Tak głębokich, że uniemożliwiają dyskusję o strategiach rozwoju – bo póki sytuacja ta się nie zmieni, są one puste i dotyczą garstki napaleńców na miejskiej debacie. Ku uciesze dewelopera, który może budować za grosze na przedmieściach, bez szkoły i domu kultury. Ku uciesze prezydenta miasta, który w sprawozdaniach pokaże wzrost ilości mieszkań, nie pokazując konsekwencji wyprzedawania podmiejskich pól, które przecież można przemilczeć.
Efektem tej sytuacji są nierozsądnie wydawane decyzje o warunkach zabudowy – nie respektujące zasad zrównoważonego rozwoju miasta, tylko po to, by stworzyć warunki mieszkaniowe dla kolejnych gminnych podatników. Nawet tam, gdzie uchwalono stosowną strategię – choćby w postaci studium, czy planu miejscowego – ale z tytułu braków prawnych pozwala się budować na odludziu, twierdząc, że sąsiedztwo liczy się nawet na odległość 5 km. Wytłumaczeniem tego stanu przez niemal dwadzieścia lat był strach, że ci, którzy kupują mieszkania na przedmieściach, gdyby im to ograniczono, kupiliby mieszkanie w gminach ościennych – i tam płacili podatki, jednocześnie dojeżdżając do centrum samochodem korzystając z metropolitalnych dróg. I chociaż w dyskusjach władze twierdzą, że z takiej strategii rezygnują, rezultatów wciąż nie widać. Nadal rozbudowują się polskie przedmieścia.
Jak długo taki stan potrwa? Tak długo jak będziemy go akceptować. Może więc pora przyjrzeć się tym którzy wychodzą na ulicę, by bronić demokratycznego państwa prawa, czy praw pracowniczych i – podobnie jak owi, odwołując się do konstytucji – wzywać do obrony miasta i zapisanych w ustawie zasadniczej zasad zrównoważonego rozwoju?
Tomasz Bojęć
***
Fot. Geoportal Wrocław.
Tekst jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Użycie niekomercyjne – Bez utworów zależnych 4.0 Międzynarodowe.